Mój rabin

To chyba dziś, ale nagle nie jestem pewna. Przegrzebuję nerwowo szuflady, żeby między rentgenem kota, starymi legitymacjami i indeksami znaleźć stary paszport. Zgadza się, dziś mija dziesięć lat od czasu, gdy rabin prof. Michael Signer zamieszał w moim życiu. Dokładniej dziesięć lat od chwili, gdy dotłukłam się autobusem z wielką walizką do South Bend w stanie Indiana, by studiować pod jego kierunkiem. Mój rabin, zawsze tak o nim mówiłam i mówię do dziś. W te parę miesięcy pootwierał przede mną tyle światów.

Pierwszy raz spotkaliśmy się w Krakowie, gdzie współorganizował seminarium chrześcijańsko-żydowskie dla studentów teologii i szkół rabinicznych z Polski, Niemiec i Stanów Zjednoczonych. Z przejęcia, ale też dlatego, że niespecjalnie przykładałam się do nauki w liceum, ledwo mówiłam po angielsku. Z pewnością nie na tyle, by opowiedzieć mu wszystko to chciałam, by być partnerką do rozmowy jaką chciałabym z nim odbyć. Wykorzystywałam każdą okazję, by go słuchać, polowałam na miejsce przy jego stoliku każdego ranka przy śniadaniu. Kiedy była okazja, cierpliwie słuchał, choć był nas tam tłum.

Był jednym z czterech autorów deklaracji rabinów na temat chrześcijaństwa, słynnego Dabru Emet, które ukazało się zaledwie trzy lata wcześniej, w 2000 r.. Deklarację współtworzył po latach zaangażowania w dialog chrześcijańsko-żydowski, wspólnych dni skupienia, formacyjnych spotkań seminarzystów i studentów rabinicznych, dialogów księży z rabinami. Zainteresowanie średniowieczną interpretacją Pisma Świętego pchnęło go jako młodego rabina do dalszych studiów, a te odbył w Toronto pod kierunkiem o. Leonarda Boyle OP. To było jego wprowadzenie w dialog chrześcijańsko-żydowski i na poziomie osobistej relacji w profesorem i naukowo, bo zajmował się tym jak średniowieczne interpretacje Pisma świętego przez chrześcijan i żydów są od siebie zależne, splątane wzajemnymi wpływami i polemikami. Ostatecznie doktorat pisał o Hugonie od Świętego Wiktora. Z czasem, z kalifornijskiej uczelni rabinicznej przeniósł się do zimnej Indiany (jego żona wciąż nie mogła uwierzyć, jak to się stało, że wylądowali na tej wsi) i został jedynym rabinem pracującym na wydziale teologii na bardzo katolickim Uniwersytecie Notre Dame. Tam również brał pod swoje skrzydła i tych, którzy zajmowali się podobną tematyką, jak i nas, których zajmowały współczesne relacje chrześcijańsko-żydowskie. Starał się stwarzać jak najwięcej okazji by chrześcijańscy i żydowscy teologowie musieli zaangażować się w dialog twarzą w twarz, a nie tylko pisząc artykuły.

Seminaria dla młodych chrześcijańskich i żydowskich adeptów teologii starał się organizować co dwa lata. Dzięki temu po Krakowie spotkaliśmy się znów w Norymberdze. Z językiem szło mi dużo lepiej i tak samo nie odstępowałam go na krok. Oprócz tego, że był słynnym w chrześcijańsko-żydowskich kręgach profesorem, był też ciepłym, roześmianym człowiekiem. Kiedy cię słuchał, wydawało się że świat wokół nie istnieje. Żydowsko-niemieckim pojednaniem w wymiarze religijnym zajmował się od lat, spotykając się z grupą niemieckich teologów i księży. W Norymberdze przyglądałam się uważnie jego przyjaźni z ks. Hanspeterem Heinzem, zbudowanej na latach trudnych i ważnych rozmów. Czuć było, że dla obu fundamentem jest wiara, bliskość jaka ich łączyła niewiele bez tego znaczyła.

Kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy, dopiero skończyłam pierwszy rok studiów, do Norynbergi przyjechałam zaś z tematem i szkicem bibliografii do pracy magisterskiej. Chciałam, żeby powiedział, co z tego warto kupić, bo nic nie było dostępne w polskich bibliotekach. Kupić? – zdziwił się. To zupełnie bez sensu, najłatwiej będzie jak do nas przyjedziesz, mamy wspaniałą bibliotekę. Wykpiłam ten pomysł, bo jak niby i za co, ale on poprosił, żeby dać mu trochę czasu na zastanowienie się, jak to zorganizować. Był cudowny, ale roztrzepany. To jego żona Betty przekuwała mistrzowsko jego wizje w twardy logistyczny plan. Dlatego znajomi radzili, żebym się nie przywiązywała do myśli, że to załatwi. Najpewniej już zapomniał, mówili studząc moje nadzieje. Jednak pół roku później jego sekretarka wysłała maila z pytaniem, czy chcę przyjechać na semestr czy na dwa, bo właśnie wypełnia moje wnioski wizowe. Wszystko było gotowe.

I tak dziesięć lat temu wylądowałam na pięknym kampusie, sąsiadującym z małym nudnym miasteczkiem w płaskiej jak stół Indianie, żeby studiować pod jego kierunkiem. Na cotygodniowe spotkanie w jego gabinecie wpadałam z zeszytem zapisanym notatkami i pytaniami, a wychodziłam z torbami książek do przeczytania. Wracałam znów, oszołomiona lekturami które zadał. „Czemu nikt mi nie powiedział do tej pory, że można tak czytać św. Pawła” – mówiłam podekscytowana, a on uśmiechając się zdejmował z półki kolejne pozycje. To był gorączkowy czas, zachłanny. Siedziałam w bibliotece, aż zamykali późną nocą, nawet w niedziele. Zasypiałam wcześnie zmęczona nadmiarem lektur w obcym języku. Na zajęciach kazał nam prowadzić dzienniczek refleksji na temat lektur, który sprawdzał co miesiąc. Mam do dziś jego długie komentarze do moich nieporadnych refleksji. Do dziś mam też w pudłach kserówki książek z jego podkreśleniami i segregator z wystąpieniami na zamkniętej watykańskiej konferencji, których mieć nie powinnam, ale wiedział, że ten temat chrystologii w kontekście dialogu bardzo mnie interesuje. Dziś jego wykrzykniki i komentarze na marginesach są bezcenne.1427476_original

Nie był jednak tylko profesorem. Śmiali się z Betty, że mnie adoptowali i mają nadzieję, że moi rodzice nie mają nic przeciwko temu. Jeździłyśmy z Betty na Farmers Market prowadząc niekończące się rozmowy o zdrowym żywieniu, zgarniali mnie po zajęciach na sushi i w weekend na naleśniki. Chodziliśmy do kina i pubu, a kiedy odprowadzałam go na parking popołudniami po zajęciach cierpliwie wysłuchiwał moich szczeniackich rozważań, co dalej robić w życiu, kim być, czego chcę i co mogę. Cały on, który cierpliwością i pasją formował studentów. Jego żona wielokrotnie podkreślała, że zamiast tego powinien więcej pisać, ale machał ręką, bo uważał, że studenci są ważniejsi od pisania książek. Korzystałam z jego czasu i uwagi bezwstydnie.

Wiedział, że prawdziwy dialog międzyreligijny robią między sobą ludzie wierzący. Nie zapomnę, kiedy oprowadzając mnie po wydziale zaprowadził do kaplicy mówiąc: tu będziesz codziennie, msza jest odprawiana w południe. Właściwie zawstydziło mnie, że zakłada, że bywam na mszy codziennie. To nie było akurat prawdą. Choć faktycznie, w intelektualno-duchowej ekscytacji jaka mi towarzyszyła w tych miesiącach, kaplica stała się ważnym adresem. Pamiętam też inny moment, pewnie podczas którejś z serii rozmów o dialogu chrześcijańsko-żydowski jako takim. Powiedział jakoś nagle i bardzo, bardzo poważnie, że przychodzą czasem w dialogu momenty wielkiej fascynacji tą drugą tradycją, ale żeby nigdy przenigdy nie przeszła mi przez myśl konwersja. Masz wiedzieć skąd przychodzisz, stamtąd czerpać. Nie wiem czy czymś wtedy zasłużyłam na taką przestrogę, czy po prostu postanowił podzielić się radą na życie. Jednak sposób w jaki to powiedział sprawił, że pamiętam to do dziś.

Gdy nasz wspólny czas studiowania zbliżał się do końca, przedstawił mnie gościnnie wykładającej izraelskiej profesorce jako swoją studentkę, która za rok będzie studiowała w Jerozolimie. – Co takiego? Musimy porozmawiać – chrząknęłam i odciągnęłam go na bok. – A, no właśnie, zapomniałem ci powiedzieć, uważam że to świetny pomysł. Przyjdź jutro, to pogadamy – odpowiedział niedbale. Przyszłam, ale byłam zła, nie chciałam tam jechać, mieszkać ani studiować. Marzyłam o prestiżowym angielskim programie o relacjach chrześcijańsko-żydowskich. Michael zachęcał, pokazywał jaki ciekawy program czeka na mnie w Jerozolimie, że będę mogła postudiować wszystko, o co go tu tak nerwowo wypytuję. – Relacje chrześcijańsko-żydowskie w antyku, przecież ciągle do tego wracamy w naszych rozmowach – przekonywał. Wreszcie nieco zniecierpliwiony spojrzał pobłażliwie ale jakoś belfersko i stwierdził, że przecież mnie zna i nie nadaję się na te brytyjskie studia, bo nie usiedzę w bibliotece. A skoro nie usiedzę, to on chciałby, żebym poza nią była otoczona przez żydowski świat, język hebrajski, Jerozolimę, różnorodność synagog. Żeby to nie były tylko studia, ale pakiet doświadczeń. Uległam, bo w końcu relacja mistrz uczeń zobowiązuje, ale też nie wierzyłam, że się uda. Do dziś podejrzewam, że to jego rekomendacja (cokolwiek w niej było) otworzyła mi drzwi Uniwersytetu Hebrajskiego. Dwa lata później, gdy przekażę swojemu kierownikowi studiów, że Michael jest umierający, będziemy przytuleni razem płakać w korytarzu.

Zdążyliśmy jeszcze pojechać na jedno wspólne seminarium do Lublina. Tydzień później wylatywałam do Jerozolimy, gdzie nie znałam nikogo. Przykazali jerozolimskim uczestnikom, że mają się mną opiekować. Pogrozili, że przyjadą sprawdzić czy się wywiązali. W nikim nie miałam na początku pobytu takiego oparcia, od wspólnych szabatów i świąt po żyrowanie wynajmu mieszkania. Zaraz po jego śmierci biegłam na ich kampus, wiedząc że zrozumieją, co teraz czuję. Tego dnia Benji poprosił, żebym z nim ubrała po modlitwie zwój Tory, a kolegom studentom szkoły rabinicznej wyjaśnił, że dziś jesteśmy we wspólnej żałobie i nie znajduje lepszego gestu na to, żeby wyrazić ile znaczył dla nas Michael i co nas połączyło.

Nie znosiłam z początku nauki hebrajskiego, ale widziałam jak go cieszyło, że już coś umiem i że nie mówi ale uważa, że powinnam już dawno mówić płynnej i rozumieć więcej. Parę miesięcy później okazało się, że jest ciężko chory. Przemogłam niechęć do języka i ucząc się głownie dlatego, że on tego chciał.

Nie mamy właściwie wspólnych zdjęć, bo miało być jeszcze tyle okazji. Żegnaliśmy się zawsze niedbale, krótki uścisk i „no to cześć,” bo jakoś nie znosiliśmy celebrowania i przedłużania tych rozstań. Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni Betty opowiadała mi film (ten sam, po raz kolejny) a my patrzyliśmy co jakiś czas na siebie jakby potwierdzając, że spokojnie, przecież się jeszcze nagadamy.

Na krótko byłam tylko jedną z wielu jego studentów, ale dał mi w tym czasie więcej niż mogłam przyjąć i zrozumieć. 10 stycznia, dzień rocznicy jego śmierci, zbyt ściska gardło. Dziś jednak mamy rocznicę radosną, początku krótkiej, wspólnej przygody, która radykalnie zmieniła moje życie. Niech go moja niezmierna wdzięczność otula tam, gdzie teraz jest.

2 komentarze do “Mój rabin

  1. Kasia, Siostra MB z Syjonu

    Dzięki Zuza za ten artykuł. R. Singer był człowiekiem który w czasie jednego spotkania mógł zmienić na zawsze twoje życie. To nasze krakowskie seminarium tak bardzo wpłynęło na moje życie, że stało się dużą częścią kim jestem i co teraz robię. Pamiętam również ja Ty, jego słowa o własnej tożsamości. Powiedział mi, że jeśli chcę być zaangażowana głęboko w dialog muszę wiedzieć kim jestem i mieć silną wiarę. Gdy takie osoby się spotykają, wytwarza się odpowiednia atmosfera do dialogu, atmosfera wsłuchiwania się w drugą stronę dialogu, poszanowania i radości z inności. Kiedy rozpoczynałam swój doktorat w szkole rabinicznej, ja katolicka zakonnica, rozpoczęłam iść w ślady Michaela…Pamiętam jak stojąc przed kościołem pw. Niepokalanego Poczęcia wyjaśniał ten dogmat maryjny, bo wtedy ja, studentka teologii, nie wiedziałam jak zacząć. Teraz i mi czasem przychodzi wyjaśniać aspekty judaizmu nie tylko chrześcijanom ale i moim żydowskim znajomym.. Tak ten nasz Rabin był naszym Mistrzem..

  2. kasia

    Piękny wpis! Tak rzadko pamiętamy o naszych ziemskich mistrzach, a przecież dają nam część siebie. Dzięki za to przypomnienie!

Możliwość komentowania została wyłączona.