Kto jeszcze pyta, gdzie jest głos Kościoła?

Episkopat wyjechał na wakacje i milczy, podczas gdy demonstranci pod Sejmem i Senatem RP krzyczą na całe gardło: Nie ma wakacji od demokracji! Cóż, obywatele protestujący przeciw demontowaniu demokracji na ulicach całej Polski poradzą sobie i docześnie i eschatologicznie. Gorzej z instytucjonalnym Kościołem katolickim, który milczeniem żyrując rząd PiS roztrwania resztki swojego autorytetu.

Nie przyszło mi do głowy, że głos biskupów może być ważny. Dopiero zbombardowana telefonami znajomych, zaczęłam o tym myśleć. Pytano: A gdzie Kościół? Może odezwie się Episkopat, ostudzi nastroje, zaprotestuje przeciw burzeniu trójpodziału władzy i łamaniu konstytucji? Krążył piękny cytat z encykliki Centisimus Annus Jana Pawła II, o trójpodziale władz, który „realistycznie odzwierciedla społeczną naturę czlowieka.” Może Prymas stałby się mediatorem? Może bardziej stanowczy głos któregoś z biskupów opamiętałby rządzącą partię tak często powołującą się na katolicyzm, albo powstrzymał podpis Prezydenta?

Czemu sama o tym nie pomyślałam wcześniej? Bo polscy biskupi osierocili wyborców nie konserwatywnych wiele lat temu, więc nie mam złudzeń.

Na chwilę poczuliśmy, że są bliżsi, gdy bez powodzenia zabiegali u premier Beaty Szydło i ministra Mariusza Błaszczaka o uruchomienie korytarzy humanitarnych. Nie naciskali bardzo, nie wytoczyli poważnych dział jak przy sprawach dotyczących aborcji i in vitro, choć tu też chodzi o ochronę życia. Gdyby chodziło o prawa reprodukcyjne, Prezydium KEP wystosowałoby może list do przeczytania w każdej parafii, jak zrobiło to wiosną 2016 koincydując z wpływającym do sejmu projektem ustawy. Gdyby mowa była o prawach homoseksualistów, pewnie reakcja byłaby natychmiastowa. W końcu kilku katolików biorących udział w kampanii „Przekażmy sobie znak pokoju” i patronujące jej katolickie czasopisma, doczekały się reprymendy Prezydium KEP w ciągu kilku dni. Na próżno czekać, że z taką reakcją spotkają się politycy używający dziś języka kłamstw i przemocy, choćby wcześniej ustawiali się w pierwszych rzędach w kościele i ich przynależność do tej wspólnoty nie była tajemnicą.

Patrzę na skład Prezydium KEP, zgaduję sympatie, na wiele nie liczę.

Zresztą to, że mimo próśb hierarchów rząd konsekwentnie nie chce wpuścić do Polski żadnych uchodźców musiało być dla purpuratów nowym doświadczeniem. W końcu nad Wisłą dotąd Kościół najczęściej dostawał od polityków to, co chciał. Wyraźnie ta odmowa przyjęcia kilkuset uchodźców pod patronatem caritas nie nauczyła ich, że PiS używa wartości chrześcijańskich jako argumentu tylko wtedy, gdy mu pasuje, a gdy nie pasuje skłonny prosto w oczy mówić hierarchom: nie! A może niektórzy z nich milczą właśnie dlatego, że boją się kolejnej takiej publicznej odmowy?

W pierwszym odruchu nie oczekiwałam reakcji biskupów również dlatego, że zgaduję, że informacje czerpią raczej z prawicowych lub publicznych mediów i to raczej ten światopogląd jest im bliski. Czy słusznie? Z jakiegoś powodu w poczekalniach w kościelnych instytucji nie widziałam prasy liberalnej tylko Nasz Dziennik, a ogłoszenia parafialne rekomendują lekturę Gościa Niedzielnego, który nie raz dawał wyraz sympatii do aktualnie rządzących. O imperium medialnym o. Rydzyka nie wspominając. Wszak większość Episkopatu już dawno porzuciło bardzie centrowych i liberalnych katolików na rzecz Torunia. Pamiętam też intronizacyjną imprezę z politykami w pierwszym rzędzie i apel sekretarza KEP o usunięcie ze stron Komisji Konferencji Biskupów Unii Europejskiej tekstu Henryka Woźniakowskiego krytycznego wobec zmian w Trybunale Konstytucyjnym. Nie umknęło też mojej uwadze, że mój własny biskup, kard. Kazimierz Nycz nie odniósł się do tego, czy miesięcznice faktycznie można traktować jako uroczystości religijne.

No i ta kasa płynąca z budżetu do kościelnych instytucji. Wiemy, że 26 mln w rozmaitych dotacjach trafi do Torunia. Kto jeszcze i na co ją sobie załatwi?  Może to ona zamyka usta?

Powiecie, że wcale nie milczeli. W końcu wypowiedzieli się rzecznik Episkopatu i Prymas, jednak w świetle dalszych wydarzeń tego tygodnia te koncyliacyjne wypowiedzi apelujące do obu strono dialog oderwane są od społecznej rzeczywistości. Łagodzący i apelujący do obu stron głos nijak się ma do sytuacji, gdy partia rządząca nocą, łamiąc regulaminy, przepycha niekonstytucyjne ustawy. Skąd jednak ta lękliwość i nienazywanie problemu? Czy tylko biskup luterański, ks. Jerzy Samiec może nazwać rzecz po imieniu?

Dobru wspólnemu, które katolicka nauka społeczna odmienia przez wszystkie przypadki, nie służy taki tryb tworzenia prawa, pośpiech, brak konsultacji społecznych i aroganckie nazywanie demonstrantów spacerowiczami czy pogardliwe ubeckimi wdowami. Wbrew pozorom katolickie nauczanie moralne obejmuje nie tylko sprawy alkowy, ale też życie społeczne. Więc skoro już biskupi nie mają zdania o sądownictwie i ustroju państwa, to może choć o tym paskudnym języku? Problem w tym, że ten język nie brzmi zupełnie nieznajomo. Gdy słyszę senatora Bonkowskiego, który o demonstrantów nazywa uporami bolszewickimi, ubeckimi wdowami, oczadzonymi i pożytecznymi idiotami, a potem rzuca antysemicką uwagę, nazywając innego senatora Borowski vel Berman, to czuję że niezmiennie antysemiccy felietoniści Radia Maryja Jerzy Robert Nowak i Stanisław Michalkiewicz będą z niego dumni. Jakże biskupi mieliby go teraz pouczać, skoro sami goszczą na pielgrzymkach i falach tej rozgłośni?

Biskupi mogą też oczywiście milczeć, przekonani że sądy i Konstytucja RP to polityka, a nie sprawy moralności. Właściwie nie boli mnie, że przestała ich interesować polityka i nie mają nic do powiedzenia. Byle byli konsekwentni i milczeli już zawsze. Zresztą pytania „gdzie jest Kościół?” wśród protestujących już cichną. Zaspali na tych urlopach i następnym razem ich głos już nikogo nie będzie interesował. Choć widzę i plusy. Może konsekwentnie w końcu zaczną kazania mówić nie komentując bieżących wydarzeń w kraju, lecz czytania z lekcjonarza? To może być prawdziwie dobra zmiana w Kościele!

Jest i druga zaleta. Porządek jest bowiem taki, że to nie księża i biskupi, a świeccy mają być aktywni politycznie. A ochrzczonych, aktywnych świeckich katolików w tym tłumie stoi wielu. Dlatego, gdy pytacie o głos Kościoła w sprawie tego politycznego kryzysu, to dla mnie było nim nie oświadczenie rzecznika KEP czy nawet słowa Pymasa, ale słowa Ignacego Dudkiewicza przemawiającego w czwartek 20 lipca pod sejmem.

– Jestem heteroseksualnym, żonatym mężczyzną, praktykującym katolikiem, rodowitym białym Polakiem pracującym na umowie o pracę. Oczywiście również po mnie dobra zmiana w sądownictwie może kiedyś przyjść – mówił Dudkiewicz. Ale brak niezależnych sądów w pierwszej kolejności uderzy w tych, którzy już nie mają ochrony. Uderzy w osoby LGBT, cudzoziemców i muzułmanów, pracowników wyrzucanych po konflikcie z pracodawcą, mniejszości religijne, kobiety będące ofiarami przemocy domowej i wyrzucane z pracy, bo poszły na urlop macierzyński, naszych obrońców i obrończynie puszczy. I mam teraz do Was pytanie. Czy chcemy ich wszystkich zostawić na łasce i niełasce Zbigniewa Ziobry? Czy chcemy, żeby o ich losie decydował szeryf, który rozstrzyga o winie przed wyrokiem sądu? Czy zostaną sami?

I kończył: „Chcę wam powiedzieć jeszcze jedną rzecz. My zwyciężymy bez przemocy, nie będziemy odpowiadać nienawiścią na nienawiść, obelgami na obelgi. Bo wiemy, że solidarność jest silniejsza! Że prawość jest silniejsza! A co – że miłość jest silniejsza! Bo to miłość nas tu przywiodła: do Polski, do wolności, do prawa, do wszystkich Polaków i Polek, również tych, którzy dzisiaj są po drugiej stronie.”

Mamy piękną tradycję prodemokratycznego zaangażowania świeckich katolików, którego symbolem może być pierwszy premier III RP Tadeusz Mazowiecki. Nie jesteśmy przecież tylko klientami kupującymi drobnymi rzucanymi na tacę religijne usługi, lecz członkami wspólnoty, którzy zamiast pytać, gdzie jest Kościół powinni sobie przypomnieć, że sami tym Kościołem są. I jeśli sumienie podpowiada wam, że macie spacerować pod sądy i inne urzędy, to milczenie biskupów was nie zatrzyma. Niech jednak styl tych spacerów będzie taki, o którym powiedział Ignacy: bez przemocy, obelg, nienawiści ani jej podsycania. Bez dzielenia i antagonizowania. Z miłością do prawa, wolności i prawdy, ale też współobywateli, nawet jeśli są po drugiej stronie. Do obywatelskiego zaangażowania w takim stylu nie trzeba nam wskazówek biskupów. Być uczniem Jezusa też da się z resztą bez ich pomocy.

Jak z apostołki Junii zrobić faceta?

Ojcowie Kościoła, których rodzimym językiem była greka, nie mieli wątpliwości. Orygenes, Ambrozjaster, Teodoret, Jan Damasceński – wszyscy widzą to podobnie. Hieronim, tłumacz Wulgaty, też specjalnie się nie waha. Podobnie Wulgata. Biskup Konstantynopola Jan Chryzostom – który nie jest największym feministą w historii chrześcijaństwa – w swoim komentarzu do Listu do Rzymian wręcz podkreślał, jak wielka musiała być mądrość wymienionej pod koniec Listu do Rzymian (Rz 16,7) kobiety, że Apostoł Paweł ją nazywa ją wyróżniającą się pośród apostołów.

Ten fragment Listu do Rzymian łatwo przeoczyć. Czytelników często nudzą pozdrowienia, bo czy jakiś w nich duchowy pożytek? Studentów Listu do Rzymian mogą zmęczyć dysputy nad teologiczną zawartością tego ważnego tekstu Nowego Testamentu i rozdział 16 przeczytają z mniej wyostrzoną uwagą. Ale jeśli się wczytać, obraz rzymskiej wspólnoty chrześcijan jaki się z niego wyłania może nas porwać na równi ze słynnym opisem życia pierwszej wspólnoty chrześcijan z Dziejów Apostolskich. Oto u zarania chrześcijaństwa Paweł pisze do wspólnoty, wśród której liderów wymienia Marię, Tryfenę, Tryfozę, matkę Rufa, siostrę Nereusza, Persydę, Julię oraz Pryskę. Tyle kobiet! List zaś przywozi diakon Febe. Kobieta. Największą jednak kontrowersją tego rozdziału jest nasze dwudziestowieczne pytanie, czy Junia była kobietą? Wcześniej tak wielu wątpliwości w tej sprawie nie było. To dopiero XX wieczni bibliści rozsądzili, że skoro apostoł, to musi być facet. Czyżby dlatego, że czuli na plecach oddech sufrażystek i emancypantek?

Brzmi trochę nieprawdopodobnie, bo trudno uwierzyć, że jakiś „spisek biblistów” zamienił nam Junię w Juniasa, prawda?

Imię apostoła wymienione obok Andronikusa to  Iunian (’Ιουνιαν)  (accusativus l.p) i ponoć płeć tej osoby zależy od tego jak postawiony jest w grece akcent. Kobietą będzie, jeśli w accusativie liczby pojedynczej, w którym występuje w tekście akcent wyglądać będzie tak:  'Ιουνἰαν. Mężczyzną, gdyby był taki: 'Ιουνιᾶν. Problem w tym, że w manuskryptach akcenty znajdziemy rzadko, częściej dopiero zaczynając od VII wieku. A odkąd się pojawiają, też przeważają na stronę żeńskiego imienia. Nie chcę udawać ekspertki, opieram się tu całkowicie na innych. Ci inni jednak, na przykład Eldon Epp, twierdzą, że Junia jest najbardziej oczywistym i naturalnym sposobem odczytania tego imienia. Powodów jest kilka.

Junia to popularne rzymskie imię. Tak z resztą rozumieli je starożytni pisarze chrześcijańscy. Starożytne tłumaczenia Nowego Testamentu na inne języki takie jak syryjski, koptyjski, Greckie Nowe Testamenty zapisywały imię w żeńskiej formie aż do wydania Nestle z 1927 r. Męskie imię Junias nigdzie nie występuje w realu w żadnej z form (ani w tekstach, ani inskrypcjach), a sugestia, że to skrócona wersja rodzi liczne problemy. Słowem, odczytanie że to kobieta aż się narzuca. Niemniej we współczesnych wydaniach Biblii znajdziemy Juniasa.

Co najciekawsze, krytyczne wydania greckiego tekstu Nowego Τestamentu Novum Testamentum Graece wydawane w latach 1927-1992 przez Erwina Nestle, w latach 1956-1993 przez Nestle-Aland i cztery edycje Greek New Testament (tzw. UBS, czyli wydanie United Bible Societies) z lat 1966,  1968, 1975-83, i 1993 wszystkie zawierają męską wersję imienia, choć nie są tego w stanie wesprzeć jednoznacznym w tej mierze manuskryptem. Dalej robi się tylko ciekawiej. W komentarzu Bruca Metzgera do wydania UBS z 1994 znajdziemy uwagę, że zdania co do akcentowania imienia a zatem płci postaci w komitecie redakcyjnym były podzielone. Niektórzy badacze uznając że mało prawdopodobne jest by kobieta byla apostołem, rozumieją imię jako męskie. Inni jednak są pod wrażeniem, że żeńskie imię Junia występuje na inskrypcjach z tego okresu 250 razy, i to tylko na terenie samego Rzymu. Za to męskiego imienia Junias nigdzie nie odnaleziono. Poza tym, gdy skrybowie zaczynają pisać akcenty w greckim tekście, zapisują imię jako żeńskie. Gingrich w 1962 nie kryje, że gramatycznie może to być kobieta, ale nie jest to opinia prawdopodobna, ze względu na to, że ta osoba jest nazwana apostołem. Gdzie indziej Walter Bauer przyznaje, że z leksykalnego punktu widzenia imię to wygląda na żeńskie, ale taka możliwość została wykluczona ze względu na kontekst. Zatem bibliści zajmujący się krytyką tekstualną przestają słuchać tekstów, gdy kontekst wydaje im się nieżyczliwy temu, co w nich widzą? Chodzi o kontekst powstania tekstu Pawła, czy kontekst w którym żyli owi bibliści?

Trzeba przyznać, że oba wydania krytyczne  tekstów Nowego Testamentu wprowadziły bez słowa komentarza zmianę w wydaniu z 1998, i imię Iounian akcentują jak żeńskie. Bez słowa przeprosin, wyjaśnienia, po tym jak przez siedemdziesiąt lat kształtowały biblijne teksty, komentarze, kazania… Czyżby w kontekście biblistów pojawiły się uciążliwe feministyczne badaczki, które uparcie pytały w imię czego Junii zmieniono płeć?

Myślicie, że to wystarczy, żeby wszystkich przekonać, że są w błędzie? jasne, że nie. Jak już zgodzą się nawet, że to kobieta, to zaraz próbują przez rozbiór gramatyczny drugiej części zdania udowodnić, że nie była wcale wyróżniającą się apostołką.

Westchnijmy więc do niej i za nią. Kobietę-apostołkę pierwszego kościoła, wyróżniającą się pośród innych apostołów, pawłową współtowarzyszkę więzienia. W kościele prawosławnym Junia-kobieta czczona jest jako święta 17 maja.

 

P.S. Nie zarzucałabym niefrasobliwości i uprzedzeń autorom szacownych wydań Nestle-Alanda i USB, gdyby nie ośmieliła mnie do tego świetna ksiażka Eldona Eppa, Junia. The First Woman Apostle i kilka innych solidnych artykułów, które załamywały ręce nad brakiem dowodów i jedniczestnym upartym twierdzeniem niektórych, że Junia jest Juniasem. Ale jakby ktoś chciał się spierać, to z chęcią przyjmę kontrargumenty, najlepiej opatrzone bibliografią.

 

 

Dwie Zuzanny

Kiedyś to było rzadkie imię. W latach dziewięćdziesiątych byłyśmy trzy na całą podstawówkę. Zwracało uwagę. Zwykle kojarzyło się z Zuzią z piosenki, całą ze szmatek. Inaczej księżom, którzy znają Biblię lepiej niż inni współobywatele. Im od razu kojarzyło się z bohaterką Księgi Daniela (Dn 13). Zuzanna i starcy! – mówili od razu i tylko czasem nie śmiali się przy tym. Dla nastolatki skojarzenie z Zuzanną podglądaną przez starców w kąpieli było wystarczająco krępujące i bez tego śmiechu.

Minęły lata, zanim zadałam sobie pytanie, czemu nikt nie kojarzył mojego imienia z inną biblijna Zuzanną. Czemu nikt nie zakrzyknął popisując się znajomością Pisma: Ach, jak Zuzanna która wraz z innymi kobietami poszła za Jezusem (por. Łk 8,3). No ale ta druga, nowotestamentowa, która dołącza do Mistrza w Galilei, nie doczekała się tylu przedstawień na obrazach mistrzów. Tamtą z Księgi Daniela, przedstawioną na wielu płótnach, bezwstydnie podglądamy tak jak owi starcy. Z resztą przyzwolenie na oglądanie kobiecego ciała i uprzedmiotowienie przez oglądanie go jest w naszej kulturze duże. Każda kobieta może opowiedzieć wam dziesiątki sytuacji, w których była oglądana nie tak jakby chciała. Przemocowo, choć to tylko wzrok. Wystarczy, że na drodze budowa. Albo tapicer wyjdzie z zakładu na fajkę, gdy biegniesz do autobusu. Albo jakiś ksiądz, biskup, czy nawet papież, będzie się rozwodził o tym, jak budowa kobiecego ciała (ach, te macierzyńskie krągłości) determinuje niewieści los.

Zuzanna i starcy, Hendrik de Clerck (Rijkmuseum)

Więc ta Zuzanna w kąpieli taka wygodna. Gorzej z tą drugą. Co to znaczy, że wraz z Marią Magdaleną oraz Joanną, żoną Chuzy, zarządcy u Heroda, również Zuzanna i inne kobiety były przy Jezusie i uczniach gdy ci wędrowali nauczając i głosząc Ewangelię, a nawet usługiwały im ze swego mienia? Czyżby nie wymieniali tej Zuzanny, bo idącą wraz z uczniami niełatwo ją taksować wzrokiem, wskazując w ten sposób jej miejsce? Bo przecież nie można dziewczynie w głowie mieszać, że jakieś kobiety coś ważnego wśród uczniów Jezusa robiły. Utrzymywały ich? No koniec świata! Może sama nie znajdzie, a kaznodzieja nie wyeksponuje tego wątku, gdy raz na trzy lata wspomni się ją w 11. niedzielę czasu zwykłego w roku C.

Podobnie z resztą z innymi kobietami z Nowego Testamentu. Nigdy w niedzielnych czytaniach nie usłyszymy końcówki Listu do Rzymian, gdzie św. Paweł pozdrawia dziesięć kobiet, między innymi diakonisę Febe, apostołkę Junię i liderki młodego kościoła Lidię i Pryskę.

Kobiety na kartach Biblii są nie tylko od bycia oglądanymi (i podglądanymi), ale również od działania. Jak Zuzanna, która wraz z innymi kobietami wędrowała za Jezusem.

Upstander i patrioci

Mocuję się, szukając odpowiedniego tłumaczenia i nic. Słowniki wiele nie pomogą, bo dopiero w 2016 roku Słownik Oxfordzki języka angielskiego dodał słówko „upstander” do swojego zasobu i to na żądanie legislatury Stanu New Jersey. Wszystko dzięki Sarze Decker i Monice Mahal,  które trzy lata wcześniej rozpoczęły w swojej szkole petycję w tej sprawie. Podchwycił temat senator stanowy  i w efekcie legislatura stanu New Jersey zobowiązała Oxford Dictionaries i Merriam-Webster, Inc. do uzupełnienia słownika. Słowo o które idzie, ukuła dyplomatka Samantha Power a rozpropagowała amerykańska organizacja edukacyjna Facing History and Ourselves, która uczy nauczycieli, jak wyciągać z uczniami etyczne i obywatelskie wnioski z historii. Powtarzając, że „ludzie dokonują wyborów, a te wybory kształtują historię,” (People make choices, choices make history) Facing History definiuje upstandera, jako osobę, która podjęła decyzję by wpływać na kształt świata poprzez występowanie przeciw niesprawiedliwości i wprowadzanie pozytywnej zmiany.

Kto zacznie ze mną petycję,  żeby ten termin zgrabnie przetłumaczyć i wprowadzić do słownika? Jakby tu oddać jego nieco rebeliancki, ale ale też obywatelski charakter? A może do ukucia neologizmu zainspirować się nazwiskiem Ireny Sendlerowej. W końcu to ona na wykładach stała, na znak sprzeciwu wobec getta ławkowego, a szturchnięta przez bojówkarza ONR z pytaniem czemu stoi odpowiedziała: – Bo jestem Polką. No upstander jak się patrzy! O ratowaniu dzieci z getta nie wspominając. Może przetłumaczmy upstandera tak: sendler.

O upstanderze myślę od soboty. Od tego nieszczęsnego marszu ONR przez centrum stolicy, który przyszło mi oglądać, choć niestety nie udało się zablokować. I od dokumentu episkopatu, który ostatecznie na tytuł „sendlera” nie zasłużył, bo chyba przestraszył się sam siebie.

Wydawało się, że nie będzie żadnych zaskoczeń. Blokujących jednak mniej niż się spodziewałam. Może efekt majówki. To, że policja interweniuje w reakcji na taką blokadę, było przewidywalne, choć w którymś momencie wtargnęli nasz tłum zaskakująco brutalnie. Ma rację korespondent AP, że to była brutalność nieuzasadniona. Było nas tak niewiele, że można nas było i tak łatwo zepchnąć na chodnik. Czy przewidziało mi się, że policjant popychał i kopał chłopaka obok? Nie, same ledwo się uchyliłyśmy.

Chwilę potem nadeszli. W luźnym szyku, z teatralnie wysokimi sztandarami i flagami, jakby chcieli swój marsz zagęścić. I wtedy okazało się, na na przedzie idzie krzyż, a tłum krzyczy „Ave, Christus Rex”. Co??? – wydarło nam się z gardeł. Wszyscy wokół krzyczą. Marsz swoje, blokada stara się go przekrzyczeć słowami: „Warszawa wolna od faszyzmu”. Wbiło nas w chodnik. To nie może się dziać na prawdę! Z krzyżem? Z Chrystusem w okrzykach? Nie przeszło jeszcze nawet pół pochodu, gdy hasło zmienili na „Znajdzie się kij na lewacki ryj!.” I jakoś to wszystko: kolory, proporce, maszerujący w szyku, opaski na ramionach, okrzyki, i ten krzyż… było bardziej wstrząsające, niż się spodziewałam.

 

Najwspanialej reagowała Zuza, z którą na blokadzie byłam. Z tak spontanicznym oburzeniem, że aż zawstydzało. W końcu, gdy dogoniłyśmy czoło demonstracji (bo policja przypadkiem odcięła nas kordonem od naszej blokady) nie wytrzymała i wdała się w dyskusję z panami niosącymi krzyż. Nie pomogło tłumaczenie policjantom, że to taka wewnątrzkatolicka dyskusja o nadużywaniu symboli religijnych. Odciągnęli nas i spisali. A gdy spisywali, zagadywała przechodniów wołając:  – Nie wierzę! Czy Państwu to nie przeszkadza?

– Przeszkadza – nieśmiało i cicho odparła stojąca najbliżej nas kobieta z dziećmi.

I tu chyba jest sedno. Bo gdy marsz szedł ku Placowi Zamkowemu, po obu stronach ulicy mijał mnóstwo spacerowiczów, z lodami, dziecięcymi wózkami, balonikami. Wiadomo, Krakowskie Przedmieście w weekend. Czy Państwu to nie przeszkadza? – chciało się wołać. I pewnie nie jeden powiedziałby, że tak. A jeśli bym im przeszkadzało, jeśliby rozumieli, dlaczego powinno, to na prawdę spacerowiczów było tam więcej, niż ONR-u. Trzeba było tymi wózkami dziecięcymi zajechać im drogę, a proporce zasłonić gęstwiną baloników z helem.

A tak serio, to może czas uczyć tak historii, żeby z niej wyciągać moralne i obywatelskie wnioski, a nie tylko się nią emocjonować. Zamiast być dumnym z wielkiej Polki Senderowej, zacząć rozmawiać jak przygotować się do podjęcia takich decyzji, jakie stanęły przed nią. O tym ile to kosztuje, by zachować się tak jak ona? Jak kształtować charakter, wrażliwość i odwagę cywilną, zanim stanie się przed taką próbą? A przy okazji wspominania jej postawy warto przypomnieć, co to ten ONR. Pytanie jak zamiast stojących w szeregu lub przechodzących mimo, zrobić z nas i młodszych od nas „senderów/upstanderów” jest być może najdonioślejszym jakie staje przed wychowawcami i formatorami.

Cała ta demonstracja wydarzyła się tuż po tym, jak Konferencja Episkopatu Polski zebrała pochwały od prawa do lewa, za swój bezpiecznie napisany dokument o patriotyzmie. Ale jeśli uważnie się wczytać, w gruncie rzeczy biskupi stanęli bezpiecznie z boku, jak tej soboty  przechodnie na Krakowskim Przedmieściu. Trudno powiedzieć, co właściwie myślą. Nawet jak wyrażają niepokój, to nie chcą go nazwać.

Nie było tego głosu, gdy zachodziliśmy w głowę co robią sztandary ONR w białostockiej i łódzkiej katedrze i czemu ksiądz z wałów Jasnej Góry zakrzykuje „chwała wielkiej Polsce!”. Brakowało, gdy polski Kościół nie miał sposobu by opanować młodego księdza, który mienił się duszpasterzem narodowców i zyskiwał zwolenników również noszących sutanny. Chciałoby się usłyszeć lament biskupów, gdy Centrum Badań nad Uprzedzeniami przy UW prezentowało wyniki badań na temat uprzedzeń i mowy nienawiści, które pokazują znaczący wzrost nastrojów antysemickich i antyislamskich, zwłaszcza wśród młodzieży. Badacze tłumaczyli, że następuje desentycyzacja, czyli spada uznanie nienawistnych wypowiedzi za obraźliwe, bo się do nich przyzwyczajamy. Ale przecież takich dosłowności i konkretów w tym dokumencie nie ma.

A może biskupi nie chcieli mówić wprost, ale swoim tekstem pragnęli stanąć w obronie właśnie pacyfikowanego politycznie Muzeum II Wojny Światowej, które niezbyt patriotycznie pokazuje, jak straszna jest wojna? W końcu o potwornościach wojny wspominają w swoim tekście. Czy ogłaszając go właśnie teraz pragnęli zwrócić uwagę na ignorowaną przez władze państwowe rocznicę Akcji Wisła? Wszak piszą, o „poczuciu wspólnoty wobec wszystkich obywateli, bez względu na ich wyznanie czy pochodzenie”, co pewnie powinno obejmować również Ukraińców. Czy może, wspominając, że miłość narodu nie może być powodem pogardy do innych, chcieli nas namówić do blokady idącego dwa dni później przez Warszawę rocznicowego marszu Obozu Narodowo-Radykalnego?

Zgaduję jednak, że nic konkretnego od nas nie chcieli, a już z pewnością nie w sprawach bieżących.

Co nam teraz po tym ostrożnym dokumencie? Podczas kiedy biskupi zbierają pochwały za swoją spóźnioną i wyważoną reakcję, po stołecznych ulicach z krzyżem na czele maszeruje nam ONR. Myślicie, że wyciągną wnioski z własnego dokumentu? Że biskup tej części Warszawy nazwie to co się działo nieopodal jego kurii i katedry nadużyciem?  A może trzeba było zejść z biskupiej kanapy i zajrzeć co się dzieje na Placu Zamkowym? Może – jak apeluje Zbigniew Nosowski – sytuacja znajdzie odbicie w trzeciomajowych kazaniach naszych pasterzy? Chętnie dam się zaskoczyć, ale jakos nie wierzę. A tych kazań okolicznościowych trochę się zwykle boję.

Biskupi napisali w sumie rzeczy oczywiste, na przykład że egoizm narodowy jest niechrześcijański, a prawdziwy patriotyzm przejawia się w szacunku do prawa. Czy faktycznie potrzebujemy, żeby nam wyjaśnili, że niekatolik to też dobry Polak i czy przypadkiem nie brzmi to protekcjonalnie?

To instrukcja bezpiecznego patriotyzmu, nie ma w niej specjalnie wyzwań. Po trzydziestu latach debat o również czarnych kartach historii, słyszymy tu o potrzebie przebaczenia, ale nic o tym jak robić rachunek sumienia i o przebaczenie prosić. A chyba udowodniliśmy, że mamy z tym problem. Podobnie pewnie do wszystkich społeczeństw. Owszem zwracają uwagę, by się uwolnić od własnego bólu, ale nie mówią co mamy zaproponować tym, którzy z naszego powodu są zbolali. Nasi pasterze nie dają wskazówek jak budować swój patriotyzm bez zaprzeczania wyrządzanym przez współobywateli krzywdom, co jest tak często wyśmiewane jako „pedagogika wstydu”. Daleko nie szukając, w tym duchu właśnie pisze w Gościu Niedzielnym rektor wydziału teologii Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego, o. prof. Dariusz Kowalczyk SJ, który z przekąsem mówi o patriotyzmie ograniczającym się do kasowania biletu i sprzątania po psie, sam jednak z troską pochyla się nad tym, że nazwa „caffe late” wypiera prawdziwie polską „kawę z mlekiem” z restauracyjnych menu.

A skoro rektor wydziału teologii zwłości się, że dofinansowanie dostało „Pokłosie”, a nie film o rodzinie Ulmów, wymordowanej za pomoc Żydom, to trudno się dziwić, że trudne rozmowy o pamięci i historii nie znajdą odpowiedzi także w dokumencie biskupów. Widać Kościół nie widzi swojej roli w formowaniu sumień i przygotowaniu rachunku sumienia, tylko dba o nasze dobre samopoczucie. To istotne, że w dokumencie  wspomniano o wieloetniczności obywateli dawnej Rzeczpospolitej, prawda jest jednak taka, że taką edukację ciągną zapaleni nauczyciele i organizacje pozarządowe, ale najczęściej nie katecheci. Nie można było nie wymienić Holokaustu, ale cóż z tego, skoro niewielu metropolitów bywa na rocznicach tych tragicznych wydarzeń obchodzonych w ich miastach. Już nie mówiąc o inicjowaniu tej pamięci tam, gdzie jest trudna lub jej nie ma. Jak wreszcie zobaczę metropolitę warszawskiego i alumnów seminarium 19 kwietnia pod pomnikiem Bohaterów i Męczenników Getta, to dopiero uwierzę.

***

Pociechę można znaleźć w tym, że życie rzuca tak wiele wyzwań (a jak wiemy People make choices, choices make history), że jeszcze nie raz będziemy mogły i mogli dokonać  wyborów, które pozwolą nam zostać „sendlerem/upstanderem.” Właściwie wszystko jeszcze przed nami, tylko niech nas nie uśpi 13-stronnicowy dokument Episkopatu. Z resztą dokumenty są łatwe, a potem można składować je w archiwum. Co jednak zrobić, by jak prawdziwy sendler/upstander wprowadzać w świecie zmianę, a nie tylko mnożyć słowa?

Takich sendlerowych/upstanderskich dylematów wszystkim nam życzę z okazji nadchodzącego narodowego święta.

 

Ile kosztuje człowiek?

Dziś niewolnik kosztuje mniej, niż kiedykolwiek w historii – mówi Kevin Bales, jeden z autorów Global Slavery Index, który doliczył się 45 milionów niewolników na świecie. Bales twierdzi, że to konserwatywne szacunki i jest ich raczej więcej. Mówi też, że koszt zniewolenia człowieka zmalał dramatycznie. Kiedyś  by go posiadać, trzeba było być zamożnym, teraz już nie. Ludzkie życie stało się tanie, tańsze niż samochód (Bales szacuje, że kiedyś był to ekwiwalent 40 tys funtów, teraz zaś 100 funtów, na Zachodzie być może parę tysięcy funtów). Jest produktem jednorazowym. Zużyte można wyrzucić.

Jest nas na świecie coraz więcej, ale jedocześnie przybywa tych bezbronnych, żyjących w ekstremalnym ubóstwie, w skorumpowanych lub niespokojnych państwach. To oni najczęściej stają się ofiarami.

Bezbronne częściej okazują się kobiety i dziewczynki. Najnowszy raport ONZ podaje, że to one stanowią 71 proc. ofiar handlu ludźmi to kobiety i dziewczynki.  Najczęściej są wykorzystywane seksualnie, chłopcy i mężczyźni trafiają do ciężkiej pracy: kopalń, rolnictwa. W skali globalnej 28 proc. ofiar to dzieci, są jednak regiony w których stanowią ponad połowę (w Afryce subsaharyjskiej 62 proc., w Ameryce Centralnej i Karaibach 64 proc.). O tym możecie przeczytać w Raporcie o handlu ludźmi za 2016 przygotowanym przez Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (United Nations Office on Drugs and Crime – UNODC).

„Zawsze bolała mnie sytuacja ofiar różnych form handlu ludźmi – pisał papież Franciszek w Ewangelii Gaudium (211) –  Chciałbym, żeby usłyszano wołanie Boga, pytającego nas wszystkich: «Gdzie jest twój brat?» (Rdz 4, 9). Gdzie jest twój brat niewolnik? Gdzie jest ten, którego codziennie zabijasz w małej nielegalnej fabryce, w sieci prostytucji, w dzieciach wykorzystywanych do żebrania, w człowieku, który musi pracować na czarno, bo nieuregulowana jest jego sytuacja prawna? Nie udawajmy, że nic nie wiemy. Istnieje wiele form współudziału w przestępstwie. Jest to pytanie skierowane do wszystkich! W naszych miastach zagnieździło się to mafijne i wynaturzone przestępstwo, i wielu ma krew na rękach z powodu wygodnego i milczącego współudziału w tym procederze.”

Jego decyzją 8 lutego, wspomnienie św. Józefiny Bakhity, jest Międzynarodowym Dniem Modlitw i Refleksji na temat Walki z Handlem Ludźmi.

Dzień refleksji, zatem spróbujmy się dowiedzieć więcej. Poznać realia handlu ludźmi w Polsce i na świecie. Warto poświęcić chwilę i przyjrzeć się danym zgromadzonym przez Global Slavery Index, oraz przejrzeć stronę Freedom Project prowadzoną przez CNN.  Posłuchać wykładu w którym Kevin Bales krótko podsumowuje sytuację współczesnego niewolnictwa. Zastanowić, jak być może sami korzystamy z niewolnictwa i czego możemy się wystrzegać, kupując w miarę możliwości produkty slave-free.

8 lutego to dzień modlitw, więc módlmy się. Pomagające pokrzywdzonym zakonnice mówią, że ani ofiary, ani pomagający nie udźwigną tego ludzkimi siłami. Trzeba im sił do stawania na nogi, pomagającym zaś codziennej nadziei. W ubiegły piątek, 3 lutego, w warszawskim kościele Świętego Krzyża Sieć Bakhita (międzyzakonna sieć współpracy i wsparcia, o której więcej można dowiedzieć się TU) zorganizowała całonocne, poruszające czuwanie. Słuchaliśmy świadectw pokrzywdzonych, które wieńczyła jak krzyk inwokacja: Panie, to są Twoje dzieci, nie niewolnicy! Święta Bakhito, módl się za nimi. Modliliśmy się tymi samymi słowami również za sprawców. Modliliśmy się też różańcem, w którego tajemnice bolesne zostały wplecione opowieści pokrzywdzonych w wyniku handlu ludźmi. Tutaj można znaleźć ten tekst rozważań.

Panie, to są Twoje dzieci, nie niewolnicy! Święta Bakhito, módl się za nimi. By ofiary niewolnictwa miały siłę i odwagę do odbudowania swojego własnego życia w godności i wolności.

Bakhito, porwana w wieku siedmiu lat i wielokrotnie odsprzedawana. Módl się również za nami, którzy przeoczamy zniewolenie. Których styl życia sprawia, że czyjeś życie staje się mniej warte; których pragnienie tanich dóbr i przyjemności powoduje, że opłaca się zniewalać.  Żebyśmy angażowali się w stworzenie świata, w którym nikt nie będzie krzywdzić niewinnych.

Mój rabin

To chyba dziś, ale nagle nie jestem pewna. Przegrzebuję nerwowo szuflady, żeby między rentgenem kota, starymi legitymacjami i indeksami znaleźć stary paszport. Zgadza się, dziś mija dziesięć lat od czasu, gdy rabin prof. Michael Signer zamieszał w moim życiu. Dokładniej dziesięć lat od chwili, gdy dotłukłam się autobusem z wielką walizką do South Bend w stanie Indiana, by studiować pod jego kierunkiem. Mój rabin, zawsze tak o nim mówiłam i mówię do dziś. W te parę miesięcy pootwierał przede mną tyle światów.

Pierwszy raz spotkaliśmy się w Krakowie, gdzie współorganizował seminarium chrześcijańsko-żydowskie dla studentów teologii i szkół rabinicznych z Polski, Niemiec i Stanów Zjednoczonych. Z przejęcia, ale też dlatego, że niespecjalnie przykładałam się do nauki w liceum, ledwo mówiłam po angielsku. Z pewnością nie na tyle, by opowiedzieć mu wszystko to chciałam, by być partnerką do rozmowy jaką chciałabym z nim odbyć. Wykorzystywałam każdą okazję, by go słuchać, polowałam na miejsce przy jego stoliku każdego ranka przy śniadaniu. Kiedy była okazja, cierpliwie słuchał, choć był nas tam tłum.

Był jednym z czterech autorów deklaracji rabinów na temat chrześcijaństwa, słynnego Dabru Emet, które ukazało się zaledwie trzy lata wcześniej, w 2000 r.. Deklarację współtworzył po latach zaangażowania w dialog chrześcijańsko-żydowski, wspólnych dni skupienia, formacyjnych spotkań seminarzystów i studentów rabinicznych, dialogów księży z rabinami. Zainteresowanie średniowieczną interpretacją Pisma Świętego pchnęło go jako młodego rabina do dalszych studiów, a te odbył w Toronto pod kierunkiem o. Leonarda Boyle OP. To było jego wprowadzenie w dialog chrześcijańsko-żydowski i na poziomie osobistej relacji w profesorem i naukowo, bo zajmował się tym jak średniowieczne interpretacje Pisma świętego przez chrześcijan i żydów są od siebie zależne, splątane wzajemnymi wpływami i polemikami. Ostatecznie doktorat pisał o Hugonie od Świętego Wiktora. Z czasem, z kalifornijskiej uczelni rabinicznej przeniósł się do zimnej Indiany (jego żona wciąż nie mogła uwierzyć, jak to się stało, że wylądowali na tej wsi) i został jedynym rabinem pracującym na wydziale teologii na bardzo katolickim Uniwersytecie Notre Dame. Tam również brał pod swoje skrzydła i tych, którzy zajmowali się podobną tematyką, jak i nas, których zajmowały współczesne relacje chrześcijańsko-żydowskie. Starał się stwarzać jak najwięcej okazji by chrześcijańscy i żydowscy teologowie musieli zaangażować się w dialog twarzą w twarz, a nie tylko pisząc artykuły.

Seminaria dla młodych chrześcijańskich i żydowskich adeptów teologii starał się organizować co dwa lata. Dzięki temu po Krakowie spotkaliśmy się znów w Norymberdze. Z językiem szło mi dużo lepiej i tak samo nie odstępowałam go na krok. Oprócz tego, że był słynnym w chrześcijańsko-żydowskich kręgach profesorem, był też ciepłym, roześmianym człowiekiem. Kiedy cię słuchał, wydawało się że świat wokół nie istnieje. Żydowsko-niemieckim pojednaniem w wymiarze religijnym zajmował się od lat, spotykając się z grupą niemieckich teologów i księży. W Norymberdze przyglądałam się uważnie jego przyjaźni z ks. Hanspeterem Heinzem, zbudowanej na latach trudnych i ważnych rozmów. Czuć było, że dla obu fundamentem jest wiara, bliskość jaka ich łączyła niewiele bez tego znaczyła.

Kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy, dopiero skończyłam pierwszy rok studiów, do Norynbergi przyjechałam zaś z tematem i szkicem bibliografii do pracy magisterskiej. Chciałam, żeby powiedział, co z tego warto kupić, bo nic nie było dostępne w polskich bibliotekach. Kupić? – zdziwił się. To zupełnie bez sensu, najłatwiej będzie jak do nas przyjedziesz, mamy wspaniałą bibliotekę. Wykpiłam ten pomysł, bo jak niby i za co, ale on poprosił, żeby dać mu trochę czasu na zastanowienie się, jak to zorganizować. Był cudowny, ale roztrzepany. To jego żona Betty przekuwała mistrzowsko jego wizje w twardy logistyczny plan. Dlatego znajomi radzili, żebym się nie przywiązywała do myśli, że to załatwi. Najpewniej już zapomniał, mówili studząc moje nadzieje. Jednak pół roku później jego sekretarka wysłała maila z pytaniem, czy chcę przyjechać na semestr czy na dwa, bo właśnie wypełnia moje wnioski wizowe. Wszystko było gotowe.

I tak dziesięć lat temu wylądowałam na pięknym kampusie, sąsiadującym z małym nudnym miasteczkiem w płaskiej jak stół Indianie, żeby studiować pod jego kierunkiem. Na cotygodniowe spotkanie w jego gabinecie wpadałam z zeszytem zapisanym notatkami i pytaniami, a wychodziłam z torbami książek do przeczytania. Wracałam znów, oszołomiona lekturami które zadał. „Czemu nikt mi nie powiedział do tej pory, że można tak czytać św. Pawła” – mówiłam podekscytowana, a on uśmiechając się zdejmował z półki kolejne pozycje. To był gorączkowy czas, zachłanny. Siedziałam w bibliotece, aż zamykali późną nocą, nawet w niedziele. Zasypiałam wcześnie zmęczona nadmiarem lektur w obcym języku. Na zajęciach kazał nam prowadzić dzienniczek refleksji na temat lektur, który sprawdzał co miesiąc. Mam do dziś jego długie komentarze do moich nieporadnych refleksji. Do dziś mam też w pudłach kserówki książek z jego podkreśleniami i segregator z wystąpieniami na zamkniętej watykańskiej konferencji, których mieć nie powinnam, ale wiedział, że ten temat chrystologii w kontekście dialogu bardzo mnie interesuje. Dziś jego wykrzykniki i komentarze na marginesach są bezcenne.1427476_original

Nie był jednak tylko profesorem. Śmiali się z Betty, że mnie adoptowali i mają nadzieję, że moi rodzice nie mają nic przeciwko temu. Jeździłyśmy z Betty na Farmers Market prowadząc niekończące się rozmowy o zdrowym żywieniu, zgarniali mnie po zajęciach na sushi i w weekend na naleśniki. Chodziliśmy do kina i pubu, a kiedy odprowadzałam go na parking popołudniami po zajęciach cierpliwie wysłuchiwał moich szczeniackich rozważań, co dalej robić w życiu, kim być, czego chcę i co mogę. Cały on, który cierpliwością i pasją formował studentów. Jego żona wielokrotnie podkreślała, że zamiast tego powinien więcej pisać, ale machał ręką, bo uważał, że studenci są ważniejsi od pisania książek. Korzystałam z jego czasu i uwagi bezwstydnie.

Wiedział, że prawdziwy dialog międzyreligijny robią między sobą ludzie wierzący. Nie zapomnę, kiedy oprowadzając mnie po wydziale zaprowadził do kaplicy mówiąc: tu będziesz codziennie, msza jest odprawiana w południe. Właściwie zawstydziło mnie, że zakłada, że bywam na mszy codziennie. To nie było akurat prawdą. Choć faktycznie, w intelektualno-duchowej ekscytacji jaka mi towarzyszyła w tych miesiącach, kaplica stała się ważnym adresem. Pamiętam też inny moment, pewnie podczas którejś z serii rozmów o dialogu chrześcijańsko-żydowski jako takim. Powiedział jakoś nagle i bardzo, bardzo poważnie, że przychodzą czasem w dialogu momenty wielkiej fascynacji tą drugą tradycją, ale żeby nigdy przenigdy nie przeszła mi przez myśl konwersja. Masz wiedzieć skąd przychodzisz, stamtąd czerpać. Nie wiem czy czymś wtedy zasłużyłam na taką przestrogę, czy po prostu postanowił podzielić się radą na życie. Jednak sposób w jaki to powiedział sprawił, że pamiętam to do dziś.

Gdy nasz wspólny czas studiowania zbliżał się do końca, przedstawił mnie gościnnie wykładającej izraelskiej profesorce jako swoją studentkę, która za rok będzie studiowała w Jerozolimie. – Co takiego? Musimy porozmawiać – chrząknęłam i odciągnęłam go na bok. – A, no właśnie, zapomniałem ci powiedzieć, uważam że to świetny pomysł. Przyjdź jutro, to pogadamy – odpowiedział niedbale. Przyszłam, ale byłam zła, nie chciałam tam jechać, mieszkać ani studiować. Marzyłam o prestiżowym angielskim programie o relacjach chrześcijańsko-żydowskich. Michael zachęcał, pokazywał jaki ciekawy program czeka na mnie w Jerozolimie, że będę mogła postudiować wszystko, o co go tu tak nerwowo wypytuję. – Relacje chrześcijańsko-żydowskie w antyku, przecież ciągle do tego wracamy w naszych rozmowach – przekonywał. Wreszcie nieco zniecierpliwiony spojrzał pobłażliwie ale jakoś belfersko i stwierdził, że przecież mnie zna i nie nadaję się na te brytyjskie studia, bo nie usiedzę w bibliotece. A skoro nie usiedzę, to on chciałby, żebym poza nią była otoczona przez żydowski świat, język hebrajski, Jerozolimę, różnorodność synagog. Żeby to nie były tylko studia, ale pakiet doświadczeń. Uległam, bo w końcu relacja mistrz uczeń zobowiązuje, ale też nie wierzyłam, że się uda. Do dziś podejrzewam, że to jego rekomendacja (cokolwiek w niej było) otworzyła mi drzwi Uniwersytetu Hebrajskiego. Dwa lata później, gdy przekażę swojemu kierownikowi studiów, że Michael jest umierający, będziemy przytuleni razem płakać w korytarzu.

Zdążyliśmy jeszcze pojechać na jedno wspólne seminarium do Lublina. Tydzień później wylatywałam do Jerozolimy, gdzie nie znałam nikogo. Przykazali jerozolimskim uczestnikom, że mają się mną opiekować. Pogrozili, że przyjadą sprawdzić czy się wywiązali. W nikim nie miałam na początku pobytu takiego oparcia, od wspólnych szabatów i świąt po żyrowanie wynajmu mieszkania. Zaraz po jego śmierci biegłam na ich kampus, wiedząc że zrozumieją, co teraz czuję. Tego dnia Benji poprosił, żebym z nim ubrała po modlitwie zwój Tory, a kolegom studentom szkoły rabinicznej wyjaśnił, że dziś jesteśmy we wspólnej żałobie i nie znajduje lepszego gestu na to, żeby wyrazić ile znaczył dla nas Michael i co nas połączyło.

Nie znosiłam z początku nauki hebrajskiego, ale widziałam jak go cieszyło, że już coś umiem i że nie mówi ale uważa, że powinnam już dawno mówić płynnej i rozumieć więcej. Parę miesięcy później okazało się, że jest ciężko chory. Przemogłam niechęć do języka i ucząc się głownie dlatego, że on tego chciał.

Nie mamy właściwie wspólnych zdjęć, bo miało być jeszcze tyle okazji. Żegnaliśmy się zawsze niedbale, krótki uścisk i „no to cześć,” bo jakoś nie znosiliśmy celebrowania i przedłużania tych rozstań. Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni Betty opowiadała mi film (ten sam, po raz kolejny) a my patrzyliśmy co jakiś czas na siebie jakby potwierdzając, że spokojnie, przecież się jeszcze nagadamy.

Na krótko byłam tylko jedną z wielu jego studentów, ale dał mi w tym czasie więcej niż mogłam przyjąć i zrozumieć. 10 stycznia, dzień rocznicy jego śmierci, zbyt ściska gardło. Dziś jednak mamy rocznicę radosną, początku krótkiej, wspólnej przygody, która radykalnie zmieniła moje życie. Niech go moja niezmierna wdzięczność otula tam, gdzie teraz jest.

Proporce i cegły

„Z wielką troską i ze wzrastającym zdziwieniem patrzymy od dłuższego czasu…..” – rozpoczynał Pius XI encyklikę Mit Brennender Sorge, wydaną i odczytaną w niemieckich kościołach w kwietniu 1937 roku. Wydaną zbyt późno i przede wszystkim w trosce o katolików, a nie Żydów i inne ofiary ustaw norynberskich. Po sobotnich wydarzeniach w Białymstoku wielu pisało, że aktualne są słowa encykliki:

Tylko płytkie umysły mogą popaść w ten błąd, by mówić o bogu narodowym, o religii narodowej. Tylko one mogą podjąć daremną próbę, by w granicach jednego tylko narodu, w tej ciasnocie krwi jednej zamknąć Boga.”

Ale myślę, że najbardziej aktualne jest co innego: znów bagatelizujemy i spóźniamy się z reakcją. Jak wtedy.

Wtedy trzeba było zareagować już na list z 12 kwietnia 1933 r., w którym Edyta Stein zwracała się do papieża: „My wszyscy, którzy jesteśmy wiernymi dziećmi Kościoła i z otwartymi oczami patrzymy na sytuację w Niemczech, obawiamy się, że jeśli milczenie będzie trwało dłużej, wizerunek Kościoła będzie jak najgorszy. Jesteśmy również przekonani, że to milczenie nie będzie w stanie okupić na dłuższą metę pokoju z obecnym niemieckim rządem.” Ot, przeszła nam właśnie gorzka rocznica jej bezskutecznego, prorockiego wołania, by Kościół Chrystusowy podniósł głos.

Ale przecież już wszystko dobrze. Rzecznik białostockiej kurii wydał co prawda niezgrabne oświadczenie, tłumaczące sytuację niedopatrzeniem administracji parafialnej, ale już parę godzin później Przewodniczący KEP wyraził dezaprobatę dla wykorzystywania świątyni do głoszenia poglądów obcych wierze chrześcijańskiej. Dzień zamknęła wiadomość, że ks. Międlar otrzymał od swoich zakonnych przełożonych całkowity zakaz wystąpień publicznych. Możemy odetchnąć?

No właśnie nie.

Nie jest to jednak jedyny katolicki prezbiter sygnujący swoją działalność w mediach społecznościowych skrótem CWP. To, że nie błyszczą jak on na wiecach nie znaczy, że ich nie ma.

Bagatelizowanie i spóźnione reakcje to też w takich sprawach rzecz nie nowa. Dorosłe życie rozpoczęłam od próby zamknięcia antysemickiej księgarni w podziemiach kościoła Wszystkich Świętych w Warszawie. Proboszcz ofukał, że nie będzie cenzurował;  kuria zbywała jak mogła; biskup pomocniczy wzdychał, że jemu też nie podobają się niektóre książki w różnych księgarniach, a pół roku później przerwał rozmowę rzucając słuchawką. Ówczesny ordynariusz udawał, że o niczym nie wie, mimo kilku listów otwartych skierowanych właśnie do niego.

Wtedy było mi trudno uwierzyć, że to się dzieje na prawdę. Wyryte w pamięci cytaty z kościelnych dokumentów potępiających antysemityzm, kazały mi gorzko wzdychać: „Hipokryci!” To jednak niezłe wejście w katolicką dorosłość. Bez złudzeń.

Z resztą jeszcze wcześniej – gdy byłam w podstawówce – mój ukochany proboszcz zaczął gościć z wykładami Jerzego Roberta Nowaka, a w parafialnym kiosku pojawiły się pierwsze antysemickie publikacje.

Poza tym, niektórzy znani mi jeszcze z księgarni Antyk autorzy i wydawcy spokojnie wystawiali niedawno swoje książki na Targach Wydawców Katolickich. Czemu się więc dziwię? Już niczemu.

Czemu dziwię się, że ujawniają nam się księża narodowcy. Przecież widzę od dzieciństwa jak Kościół flirtuje z narodowcami. A że to dłuższe dziedzictwo przekonałać się łatwo, czytając roczniki katolickiej przedwojennej prasy.

Gdy oglądam proporce ONR w białostockiej katedrze to księgarnia „Antyk” z piwnic warszawskiego kościoła – jakkolwiek odrażająca i szkodliwa – wydaje się jednak dość podziemną działalnością w porównaniu z tym szpalerem w głównej nawie. Tak widać bywa, gdy kiełkującej niegodziwości nie nazwie się po imieniu. Przecież tamta literatura była dokładnie w tym duchu, a pismo „Szczerbiec” – pamiętam jak dziś – stało na stojaku z prasą, na prawo od wejścia. To niezgrabne oświadczenie białostockiej kurii wpisuje się właśnie w to nienazywanie, które znam sprzed 14 lat z warszawskiej kurii.

„W Kościele zaś jest miejsce dla przepowiadania ewangelii zachęcającej do miłości każdego człowieka.” – pisze abp. Gądecki. Super, że tak napisał, ale czemu biskup miejsca nie udźwignął sprawy i potrzeba było interwencji z Poznania? I co ze współcelebransem ks. Międlara, który jak się okazuje jest kapelanem białostockiej policji? Co z tymi wszystkimi księżmi narodowcami, i skąd się biorą. Jak to jest, że dostają sutannę i sporą władzę, ale oczy przysłania im narodowa duma?

***

Dzień na te rozmyślania jest nieprzypadkowy. 73 lata temu zaczęło się powstanie w Getcie Warszawskim.

Mój dom stoi tam, gdzie kiedyś było getto. Wiadomo, że na gruzach. Głęboko kopać nie trzeba, tuż pod powierzchnią ziemia jest rdzawa, a gdy ją kopnąć butem odsłoni ceglany gruz. Tym razem kopano jednak głębiej, więc wykopano całe cegły. Więcej, przed wejściem odsłonięto nam mury piwnic kamienicy, na której miejscu stoją nasze mieszkania. Ta sama nazwa ulicy, ten sam numer.

Jakoś inaczej mija mi w tym roku ta rocznica. Po tygodniach kontemplowania tych cegieł, które zostały po getcie i w cieniu wydarzeń z białostockiej katedry. Wiem ile uczy się młodzież o Żydach i Zagładzie, widzę wyniki sondaży antysemityzmu i smutno konstatuję, że księża po prostu z tych szkół się biorą i z tego społeczeństwa. A jednak wciąż szpaler zielonych proporcy z białostockiej katedry nie daje spać.

 

image image image

Kobiety w Watykanie x3

Pierwszy raz o kobietach w Watykanie mówiono na nieszczęsnym Spotkaniu Plenarnym Papieskiej Rady Kultury (zwykle co dwa lata), którą poprzedzała pospieszna akcja #lifeofwomen. Na tym blogu zachęcałam by się w nią włączyć, bo kiedy Watykan uchyla okienko, to trzeba korzystać. Wyszło jak wyszło, a wspólnego efektu w postaci filmu i opinii kobiet nigdy nie zobaczyliśmy online. Mamy zapis z otwarcia konferencji, migają filmy, ale raczej te profesjonalnie nakręcone w tym celu przez kongregację, a nie te przysłane w ramach crowdsourcingu. Akcja społeczna (a że jednak był efekt wiadomo, śledząc feministyczne blogi) nie została usłyszana. Jakby ktoś chciał zobaczyć to otwarcie, to wyglądało TAK.

Przy okazji kard. Ravasi zebrał sporo krytyki, za pospieszną akcję, za niezborny filmik ją promujący, nawet za dziwny angielski akcent włoskiej aktorki Nancy Brill,, która w nim występowała, za zbliżenia na jej rzęsy  i oczy (no, przecież kobieta…). Krytykowano też, że watykańskie wideo epatuje blond aktorką, podczas gdy stanowisko przygotowujące konferencję krytykuje operacje plastyczne. Właściwie czepiano się wszystkiego. Anglojęzyczna wersja filmu szybko zniknęła z internetu.  Szybko też zaczęto mówić, że Rada Kultury chciała użyć social media, ale się na nich nie zna. Poza tym, potrzebny był kwiatek do kożucha, a pewnie (tego oficjalnie nie wiemy, ale taki wniosek się nasuwa jeśli wyszukać hash tagi) najbardziej zmobilizowaną grupą kobiet, okazały się różnej maści kościelne feministki.

Wkrótce potem przyczepiono się do dzieła sztuki, które zostało użyte w materiałach konferencyjnych. Wenus Odrestaurowana (1936),  rzeźba artysty o nazwisku Man Ray (1890-1976) budziła nie najlepsze skojarzenie. Bez głowy, bez tożsamości, tylko biust, brzuch i krępująca ją lina. I choć została wzięta w obronę przez historyków sztuki, (również Micol Forti, szefową kolekcji sztuki wpółczenej w Muzeach Watykańskich), artyście wypomniano ustępy z pamiętników w których wspominał o brutalnych stosunkach seksualnych. Kard. Ravasi próbował jeszcze tłumaczyć, że rzeźba obrazuje to, że wiele kobiet wciąż doświadcza przemocy, walczy o wolność ich głosy nie są słyszane. Szybko jednak padło pytanie, czy ma na myśli, że dzieje się tak również w Kościele. Wenus wymieniono szybko na obraz Święta Godzina (1907) szwajcarskiego malarza Ferdinanda Hodlera. Zatem klapa wizerunkowa o jaką trudno.

venus restored

Kate McElwee z Women’s Ordination Conference, która była obecna na inauguracji w Teatro Argentina podsumowała potem zalety i wady tego spotkania. Wśród zalet, że w ogóle zadano kobietom pytanie kim są. Oraz, że pośród świadectw widocznych na ekranie pojawiło się wystąpienie z TED Anne Marie Slaugter, ekspertki politycznej, oraz włoskiej teolożki Marinelli Perroni.

Wady jednak jakby przeważają, i to na pierwszy rzut oka. Mężczyźni występowali na scenie czytając cytaty z mężczyzn dotyczące kobiet, w tle przygrywał zespół jazzowy złożony z mężczyzn. Na scenę wyszło młode małżeństwo, ale mówił tylko on. W tle często widać było zakupione w agencjach zdjęcia różnorodnych kobiet, w etnicznych strojach, zbliżenia młodych i zniszczonych wiekiem twarzy z różnych stron świata. Bezimienne ilustracje. Błędy, których na prawdę nie powinno się już popełniać.

Nietrudno się zgodzić z Kate, że całość była niezdarna i pełna usterek. Może i intencje były dobre, ale konferencja okazała się papierkiem lakmusowym watykańskiego postrzegania kobiet.

Z resztą, inną wizualną stroną sesji plenarnej Rady Kultury są zdjęcia. Kobiety w kościele, jako żywo. Może zamiast konferencji i pozornego słuchania głosów kobiet rada powinna zwyczajnie włączyć więcej z nich do swego grona? Póki co jej członkami jest 16 kardynałów, 14 biskupów i 4 ludzi kultury, czy raczej mężczyzn kultury, bo faktycznie są to sami mężczyźni. Wśród konsultorów, czyli osób które są proszone o opinie i czasem zapraszane na spotkania jest 28 mężczyzn (w tym bardzo wielu księży) i 7 kobiet. Zamiast więc zajmować się zgubnym wpływem operacji plastycznych, Papieska Rada Kultury lepiej przysłużyłaby się kobietom, przyglądając się sama sobie.

plenary-fem plenary-fem2

 

Drugi raz, kiedy temat i głos kobiet pojawił się ostatnio w Watykanie, to konferencja The Voices of Faith organizowana przez fundację Fidel Götz, która 8 marca 2015 odbyła się po raz x, tym razem w samym sercu Watykanu, bo Istotą wydarzenia jest właśnie to, czego nie było na spotkaniu Ppaieskiej Rady Kultury: słuchanie głosu kobiet z różnych stron świata. I to głosów niebanalnych. W tym roku przemówiły  choćby Tina Beattie, teolożka feministyczna z Wielkiej Brytanii, Astrid Lobo Gajiwala, teolożka i lekarka z Bombaju, zachwycające ale i mocno feministyczne bohaterki mojej książki Kościół kobiet. O samej konferencji trzeba tu będzie napisać osobno, cytując obszernie to, co mówiły uczestniczki i przedstawiając je. Na razie odnotujmy, że to się na prawdę wydarzyło. A wydarzyło się, bo szefowa fundacji Chantal Goetz usłyszała pytanie dziennikarza zajmującego s^ę Watykanem: co kobiety właściwie robią w Kościele. Krótko potem pojawił się papież Franciszek mówiąc o potrzebie obecności kobiet w Kościele. Chantal Goetz postanowiła pokazać, co już się dzieje ale też dać kobietom mówić własnym głosem. Jeśli macie wolne 4 godziny i znacie angielski, to bardzo polecam film z całości konferencji, o której transmisję w czasie rzeczywistym i zapis zadbali organizatorzy. Droga Papieska Rado Kultury, tak to się właśnie robi!

 

Trzeci raz głos kobiet i o kobietach wybrzmiał w Rzymie pod koniec kwietnia. Otwierając 28 kwietnia konferencję “Kobiety w Kościele” na Papieskim Uniwersytecie Antonianum, siostra Mary Malone, która jest pierwszą kobietą rektorem papieskiego uniwersytetu mówiła: „Kobiety nie są tylko gośćmi w Kościele – jesteśmy Kościołem, i chcemy nim być jeszcze bardziej.” Podkreślała też, że nie wystarczy że kobiety przemyślą swoje miejsce w Kościele, bo mężczyźni też je muszą przemyśleć. Szefujący Papieskiej Radzie Kultury kardynał Gianfranco Ravasi otwierając spotkanie cytował Germaine Greer mówiąc: my kobiety wiemy kim jesteśmy, ale nie wiemy kim możemy być albo kim mogłyśmy być. Przedstawił też krytyczną analizę historii nauczania o kobietach, ale dodał ostrzeżenie przed gender. W reakcji na słowa kardynała włoska teolożka, profesor Cettina Militello przedstawiła swoją krytykę kościelnego nauczania o kobietach a Inter Insignores – dokument Pawła VI, który jako pierwszy pisał o niemożności święceń kobiet – nazwała dewastującym. Prosiła też o bardziej zniuansowane podejście do gender, krytykując Kongregację Nauki Wiary i dwóch ostatnich papieży, którzy je demonizują. Franciszek faktycznie nie tak dawno temu porównał gender do broni nuklearnej. Jak pisze Kate McElwee, relacjonująca konferencję dla Women’s Ordination Conference, trudno było wyczytać na twarzy kardynała reakcję, kiedy występowała prof. Militello.

melone

 

Czy coś się już zmieniło? Pojawiła się symboliczna rysa. Papieska Rada Kultury przyznała, że jej nie wyszło. Feministyczne katoliczki opowiadały o sobie w sercu Watykanu, a potem konferencję o kobietach na papieskiej uczelni otworzyła siostra-rektor, a teolożka feministyczna odniosła się krytycznie do wcześniejszej wypowiedzi obecnego na sali kardynała.

Może jednak coś się dzieje….

Czyli jak jest z tą Maryją?

Maj. Maryjny ponoć miesiąc. A my jak bardzo maryjni jesteśmy tak w rzeczywistości?

Na przykład ja byłam wczoraj na pierwszym w życiu majowym. Wstyd? czy ja wiem. Po prostu nie znam tego z domu, a jakoś nigdy specjalnie maryjna pobożność mnie nie pociągała. Pocieszam się też, że ponoć wielu księży na pierwszym majowym jest w seminarium.

Żeby było jasne. To bardzo piękne nabożeństwo i chylę głowę przed ekipą Magazynu Dywiz, że wyprowadza je na ulice Warszawy pod miejskie kapliczki. I – co nie bez znaczenia – że skrzykuje świeckich, którzy je mogą przecież sami zrobić.

IMG_5524

Mieć rzęsy jak Maryja? – za udostępnienie zdjęcia z Japonii dziękuję Kasi

Tylko jak to jest z tą Maryją? Nie w sensie pobożności, choć to też, ale kim ona dla nas jest? Chcemy być jak ona, możemy być jak ona? W jakim sensie?

Można przeczytać sporo kim jest dla feministycznych teolożek. tego miałam ostatnio w bród. Ale kim jest dla Was, dla nas, dla mnie?

Siostrą, pierwszą wśród wierzących? Łagodniejszą twarzą Boga? Tą która litościwa, powstrzyma rękę syna? Kim jest dla Ciebie Maryja?

Jak ja nie lubię jak mówi się o niej Maryja. To „–yja” jakoś tak odrealnia – wyznaje przyjaciółka, którą o to dopytuję. Zaczepiam inne. „Pobożność maryjna? Nie, nie mam chyba nic do powiedzenia” – migają się. Nie daję się zbyć tak łatwo. Majowe? Różańce. Mają z tym problem. Ale jeśli nie dać łatwo za wygraną, zaczynają opowiadać niezwykle osobiście. Że jest im bliska, bo była matką. „Tak, ok, macierzyński Bóg, też, ale ona wiesz, miała dziecko w sobie. To jednak co innego. ” – tłumaczy któraś.  Jak próbują znaleźć sposób na różaniec, jak drażni je kult, ale jak mają z nią własną relację.  Czasem nieprostą. Czasem właśnie muszą się przedrzeć przez warstwy zwyczajów i ikonografii, żeby odnaleźć bliskość.

Dla mnie to też nie było nigdy łatwe i oczywiste. Kapliczki, cudowne obrazy, święta Maryjne, litanie – to nie był i wciąż nie jest specjalnie mój świat. A jednak dwóm osobom zawdzięczam jakieś Jej odzyskanie, lub bardziej znalezienie dla siebie. Są to Filippo Lippi i o. Jacek Bolewski SJ.

 

lippi2

Czemu akurat piętnastowieczny włoski malarz Filippo Lippi miałby odebrać jakąś rolę? Przypadkiem zupełnym. Jako licealistka biegłam przez National Gallery w Londynie żeby zobaczyć salę z impresjonistami i się zupełnie zgubiłam. Za to znalazłam się przed jego obrazem „Zwiastowanie”. Usiadłam i już zostałam. Gapiłam się długo. Medytowałam? To zostawmy. Ważne że wyszłam z stamtąd po ponad godzinie i już zostałam mocnym przeżyciem znaczenia tej sceny. I ten obraz – akurat ten, bo tak się wtedy złożyło – na kupionej tego dnia muzealnej pocztówce, przeprowadza się ze mną od 16 lat. Siła jej decyzji wtedy? Siła twoich decyzji. Szacunek Boga do naszych wyborów. no wiecie, te i inne sprawy.

Za to nasz ś.p. dziekan, o. Jacek Bolewski SJ gdy uczył nas mariologii do znudzenia powtarzał, że ona jest pierwsza pośród wierzących. Pierwsza ze swoim tak, pierwsza ze swoim wzięciem do nieba z duszą i ciałem. Pokazuje na co nas jako ludzi stać. Poza tym ojciec Bolewski swoje książki zawsze zaczynał pisać 8 grudnia…

No dobrze. To kim dla Was jest Maryja? Jaka jest wasza maryjna pobożność? Anyone?

 

Kościół kobiet

Blog zamarł na parę miesięcy, ponieważ cały mój czas pochłonęły ostatnie prace nad książką. Książką zrodzoną właśnie z tego bloga. Znalazło się w niej wiele poruszanych tu tematów, ale też dużo więcej. Stąd z wielką radością mogę ją polecić wszystkim Czytelniczkom i Czytelnikom bloga „Żydzi i czarownice.” Już jest, wydrukowana i gotowa. Dostępna w księgarni Wydawnictwa Krytyki Politycznej, a już za moment w innych księgarniach.

kosciol kobiet okladka druk lakier-1Nazwa Kościół kobiet nawiązuje nieco do idei Women-Church ukutej przez chrześcijańskie feministki w latach osiemdziesiątych. Rozczarowane brakiem zmian na które czekały, zaczęły tworzyć własne ekumeniczne, kobiece wspólnoty. Przestrzeń kobietom przyjazną.

Chciałam pokazać taką przyjazną kobietom przestrzeń jaką sama dla siebie znalazłam. Zakonnice twierdzące, że są feministkami właśnie dlatego, że są zakonnicami. Teolożki feministyczne, audytorki soboru i synodów, a nawet kobiety, które czują powołanie kapłańskie lub działają na rzecz zmiany w tej dziedzinie. Katolickie feministki, które nie zamierzają opuszczać Kościoła i wierzą, że znajdzie się w nim dla nich miejsce. Same zaś tworzą przestrzeń, w której mogą odnaleźć się inne kobiety.

Tak, to książka, zrodzona również w reakcji na polską dyskusję o gender. W poczuciu, że coś dzieje się bez nas, kobiet. I że ten but wiele z nas może wyprowadzić poza Kościół, a przecież nie musi. Tak, można być katoliczką i feministką. Tak, można zmieniać Kościół od środka i jeśli się na to zdecydujecie, to nie będziecie same.

Poznajcie więc kościelną międzynarodówkę feministyczną. A potem – mam nadzieję – wyciągniemy wnioski, damy się zainspirować ich przykładem i … weźmiemy się w polskim Kościele do kato-feministycznej roboty.

Zapraszam też do dołączenia na facebooku: https://www.facebook.com/kosciolkobiet gdzie będzie trochę z książki i jeszcze więcej tego, co się w książce nie zmieściło. Oraz przestrzeń do rozmowy.